nę… — gawędził płynnie po angielsku krajowiec, uwijając się po pokoju.
Nie śpieszono się tu bardzo, o nie!
Zanim oczyszczono rzeczy Różyckiemu, zanim się ubrał i zjadł śniadanie, zeszło do dziesiątej.
Zajmował pokój w tym samym korytarzu, co Kate i Sara, i udał się do nich niezwłocznie.
— Czekałam właśnie na pana!… Cóż, jedziemy do tych zbójów!? Niech ich!… Tfy! Wolę nie mówić! — przywitała go zaraz od progu Sara.
— A gdzie Kate?…
— Poszła po sprawunki… Tu trzeba zrana wszystko robić, bo potem gorąco i dopiero wieczorem znowu można!
— Czy nie lepiej zaczekać na Kate? Oni mogą pani nie oddać pieniędzy Kate…
— Co?… oni mogą!?… Ja im zrobię taki gwałt, że oni mi jeszcze dopłacą, żeby ja poszła! Pan mnie nie zna!… Jak ja dobra, to dobra, a jak zła, to zła! Ja im zaraz powiem, że pan będzie się skarżył konsulowi… Oni, szachraje, muszą oddać… Ja im w oczy napluję, że oni u biednych takich jak my, dziewczyn, chcą się pożywić… Słychana rzecz!… Tfy!
Nie uśmiechała się Różyckiemu podróż na „Armanda“ z rozgniewaną Sarą, ale nie było rady. Namówił ją tylko, żeby pozwoliła mu przeprowadzić samemu całą sprawę.
Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/496
Ta strona została przepisana.