Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/498

Ta strona została przepisana.

uchyliła zaledwie cokolwiek drzwi i, stojąc boso i w koszuli, rozmawiała z nim przez szparę.
— Czy ona była?
— Była…
— A teraz gdzie?…
— Nie wiem… Pewnie poszła za swoim interesem… Niech pan się położy, wypocznie i uspokoi… to ja panu potem, po „five o’clocku“… powiem, co pan zechce…
Zatrzasnęła mu drzwi przed nosem, więc odszedł i próbował dowiedzieć się cośkolwiek od służby. Ale i służba poginęła gdzieś bez śladu, pochowała się po chłodnych zakamarkach. Wyszedł więc na ulicę i, nie zważając na straszny, biały skwar, włóczył się nad morzem dokoła pustej teraz laguny, ziejącej smrodliwe wyziewy.
Gdy wrócił do hotelu, Sara przyjęła go nareszcie u siebie.
— Niech pan się nie boi… Ona wróci… Ona o sobie da znać… Już to nie pierwszy raz… Ona pewnie znalazła swój interes… To ona teraz znikła… Ale ona mnie nie zostawi… My jak siostry już wiele lat… I rzeczy jej tutaj! — pocieszała go, walcząc nadaremno z niedyskrecją swego zbyt powiewnego szlafroczka.
— Ale gdyby choć coś… Choć coś w przybliżeniu pani powiedziała mi!… Czyż pani doprawdy nie wie?…
— Teraz nie wiem… Ale niedługo się dowiem i pan się dowie!… Skąd można teraz wie-