Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/499

Ta strona została przepisana.

dzieć, kiedy to mogło stać się napoczekaniu… Wyszła i zaraz… się stało! Wróci… mówię panu, wróci!
Usta Różyckiemu zadrgały jak małemu dziecku.
Żydówka spojrzała nań żałośnie.
— Pan, to zupełnie dziecko…
— Pani, pani nie wie! — zaczął, ale zerwał się i, zataczając, wyszedł za drzwi.
Nie chciał się domyślać, nie chciał wcale myśleć!… Ziemia tańczyła mu pod nogami, a nieznośny ból rwał serce jak sęp…
— Prostytutka! Czy… warto?… dziewka sprzedajna!… Przecież wiedziałem! — próbował się pohamować. — Ach, wszystko mi jedno!… Cierpię… cierpię! Muszę ją znaleźć, muszę spytać się… raz ostatni!… Niepodobna!… Może poprostu zabłądziła, a może ją porwali!? Mogli ją porwać!… Ładna… ładna przecie!
Zszedł na dół do szwajcara i długo rozpytywał się go i ofiarował mu nawet pieniądze. Szwajcar, wspaniały Hindus, z czarną, rozłożystą brodą, bardzo mu współczuł, ale żadnych wskazówek dać nie mógł.
— Wzięła rzeczy! — powiedział mu tylko…
— Aha, więc Sara zełgała!
— Niech pan się spyta fiakrów… I ot, tych…
Wskazał ręką kilkunastu oberwusów, wśród których poznał Różycki i swego „gajda“.
— Ja wiem… — gadał ten, idąc za nim. — Teraz doprawdy wiem, sahib, gdzie „lady“…