Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/54

Ta strona została przepisana.

rego głębi siedziała na matach młoda Japonka i, cicho nucąc, grała na „samisenie“. Kwitnąca wiśnia zwieszała tuż nad jej balkonikiem gałęzie, srebrne od kwiecia i blasku miesiąca. Wdali lśniły wody i ciemniały sady, dachy domów i ściany budowli z koralowemi kropkami ogni w oknach.
Noc cicha, wonna towarzyszyła mi aż do tłumu kamiennych, w szereg wyciągniętych postaci. Tu dopiero opadł mię ryk ogłuszający potoku. Lecz i on jakoś milknął, cichnął, w miarę jak posuwałem się wzdłuż zadumanych mędrców. Księżyc niejasno kreślił ich zarysy, widziałem jedynie kontury, moc niezmierzoną podobnych do siebie głów, ramion, piersi… Jedne patrzały przed siebie wdal niezmierzoną, jakoby nie widząc otoczenia, inne chyliły głowy ku dłoni otwartej lub dzierżącej lotus…
Ich bezruch, pełen skupionej zadumy, ich podobieństwo wzajemne, ich szereg bez końca, tonący w świetle księżyca, sprawiały na mnie dziwne, przejmujące wrażenie…
Zdawało mi się, że nie idę, lecz płynę w jakimś śnie…
Potok już wcale nie szumiał, cały świat zniknął w zagadce:
— Jaki jest twój początek i koniec?… I naco powstałeś!?
— Powstałem, aby zniszczyć w wszechświecie cierpienie! — odszepnęły mi tysiące kamiennych, sfinksowo uśmiechniętych warg.