nisko po ziemi, wielogłowy potwór ognia… Błyskał krwawemi ślepiami, płomienne żądła wysuwał daleko z burego cielska dymów… Jego powódź, bijąca iskrami w niebiosa, rychło zalała pół miasta… W gryzących obłokach pary i sadzy znikły bez śladu domy, świątynie, ogrody… Trzask walących się budowli, pękanie bali i desek, wybuchy gorejącego paliwa, strzały prochowe, syk ognistych jęzorów pokryły i wrzawę ludzi i ryk morza
Wszystko utonęło w gryzącym, okropnym dymie, który wzdymał się, pęczniał i sięgnął już chmur. Zniknęły inne żywioły: woda, ziemia, powietrze — został tylko ogień.
Mieszkańcy w obłąkaniu wypadali na ulice i miotali się między potokami pożogi, jak salamandry. Duszące jej skręty odpychały ich wszelako coraz dalej, stłaczając w czarne, zwarte mrowisko warjatów… Płacz, klątwy, śmiech, nawoływania, ciosy razów, klekot sandałów leciały za uciekającymi, jak poszum skrzydeł śmierci…
O-Sici ledwie zdążyła wyprowadzić babkę. Odwróciła oczy, szukając matki i reszty rodzeństwa, gdy płomienie już uderzyły w ich śliczny domek rzeźbiony i zlizały go w mgnieniu oka, jak głodna paszczęka lwa zlizuje drobne ptaszę… Uciekali, trzymając się za ręce, targani przez wyprzedzający ich tłum, popędzani przez gorące potoki smolnego powietrza…
Widzieli, jak po bokach potworne, syczące
Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/69
Ta strona została skorygowana.