Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/71

Ta strona została skorygowana.

Zapaliły się ciasne uliczki przylegających do świątyni herbaciarni i ubogich kramów…

Wtem na murach ukazały się wygolone głowy mnichów i sploty sznurów spadły ku wyciągniętym dłoniom…
O Okadach zapomniano. Leżeli zwinięci bez ruchu wdole, jak węzły porzuconych łachmanów. Dym powlekał ich coraz grubszą warstwą. Ledwie migotały po przezeń barwne sukienki dzieci i wiśniowy pas jedwabny O-Sici…
— Tam jeszcze jest ktoś, ojcze!… Widzę wyraźnie — wołał nad niemi młody głos.
— Ależ nie, to porzucone rzeczy!…
— Jęczą…
— Niesposób, synu… Już płomień zwija się nad nimi… Przepali sznury… Sam zginiesz…
— Trzymaj, trzymaj, ojcze!… Idę…
Jak przez sen słyszała O-Sici szelest ślizgającego się wzdłuż muru ciała, słyszała, jak unoszono z ziemi jej matkę, babkę, rodzeństwo… Wreszcie ją samą porwała w pasie ciepła obręcz ramion i uniosła, jak ptaka, ku górze… Błoga cisza zalała jej serce zamierające… Piersi, spętane dymem jakby tysiącem powrozów, zaczęły wolniej oddychać… Otwarła mdlejące oczy i ujrzała nad głową czarną sieć konarów znanych jej drzew kamforowych, a wyżej cudny błękit... Zrozumiała, iż jest już w ogrodach świątyni. Silne ręce podtrzymywały wciąż jej ciało i niosły coraz wyżej w chłodne i wonne powietrze… Mi-