Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/81

Ta strona została skorygowana.

w wiszący nad nią mrok obcego domu. Obok chrapał mąż, szeroko otwarłszy bezzębne usta…
…Lepiej śmierć, lepiej śmierć!…
Szukała omackiem małego sztyletu, który wciąż nosiła ukryty we włosach…
— Czyż więc w istocie nic w życiu nie będzie miała, nic… swego!…
Czyż nie kochał jej… Był marą obłędnego bóstwa?…
Albo gorzej: był człowiekiem kłamliwym, który ją oszukał!?… Nie kochał jej więc, nie kochał!?… A może nie wie, a może nie wręczono mu listu!?… Więc ona odejdzie za rzekę wiecznego zapomnienia, nie zobaczywszy go!… I odejdzie z tą goryczą i potępieniem na ustach, jakie czuje obecnie dla wszystkiego, co było jednak najrozkoszniejszem w jej życiu!… Czyż istnieje sroższa męczarnia, jak nienawidzieć to, co się kocha — umrzeć z zagadką w duszy?…
Krew i myśli kłębiły się w niej, jak skręty owego pamiętnego pożaru… Wśród czadu i zmroku teraźniejszej żałoby, jak skrawki błękitu w kłębach pożogi przeświecały chwilami — wspomnienia nieskończonego szczęścia…
Ach raz, raz jeszcze spojrzeć w twarz drogą, wyczytać miłość w ukochanych oczach!… Przekonać się, że istotnie tamto było krótką ale uroczą rzeczywistością!
Znów pożar, znów ocknienie na ręku Kę–dziro… Cudne miesiące pobytu w świątyni…