Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/10

Ta strona została przepisana.

siedzącego na koźle stangreta wychylała się rozśmiana, złotowłosa głowa chłopięca.
Twarz pani utraciła na chwilę wyraz łagodnego smutku, tułający się nieustannie w jej rysach i oczach. Radosny uśmiech zaokrąglił jej dość jeszcze świeże policzki. Wstała z ławki i zbliżyła się na krawędź schodów. Po nich już pędził na górę z wyciągniętemi rękami opiekły sztubak w niebieskim mundurku.
— Cóż tak późno? — pytała, ściskając go z tkliwością.
— Utknęliśmy, proszę mamy, na przewozie. Lina zerwała się u promu.
— Znowu!? Ach, z tym Szmulem ciągle wypadki... Czy zerwała się, kiedyście płynęli?...
— Ależ nie. Płynął pan Świderski z Rozłóg, a myśmy stali na brzegu. Zniosło ich aż pod Witów.
— Józiu, trzeba koniecznie zwrócić uwagę pana Rwęckiego na to, co się na tym przewozie dzieje. Szmul już w zeszłym roku obiecał nową linę kupić... O nieszczęście nietrudno... A to pewnie kawaler Piotrowski, o którym mi pisałeś, Antosiu? — zwróciła się do stojącego za synem gimnazjalisty.
— Tak, mamo, to Piotrowski!... Kazimierz Piotrowski, mój przyjaciel najserdeczniejszy nietylko w Warszawie, ale na całym świecie... Chciałbym bardzo, żebyś go polubiła...
Matka Antosia uśmiechnęła się życzliwie i spojrzała uważnie na śniadą, chmurną twa-