Rwęcki blady stał naprzeciwko niego i uśmiechał się posępnie.
— Lud, lud... Słyszeliśmy to już tylekroć razy, że doprawdy mogło każdemu obrzydnąć... W dodatku jest to frazes, krzywdzący nas frazes... Polska szlachecka... Tak, tak, ta Polska szlachecka miała umysły, które zdawiendawna o ten lud się troszczyły... Zobaczymy jeszcze, co spotka ten lud od jego obecnych przyjaciół rzekomych. Pan ich nie zna, panie Stanisławie. Na dnie duszy każdego rosyjskiego inteligenta
kryje się urzędnik, na dnie duszy każdego chłopa — żołnierz, a w najtajniejszych skrytkach obu — niszczyciel...
— O, stanowczo protestuję. Protestuję w imieniu tych poetów, myślicieli i artystów, których ten bratni nam naród wydał! Protestuję wreszcie w imieniu moich własnych przyjaciół! Rozumiem pana rozgoryczenie, panie Rwęcki, ale to nie dowód dla mnie, bo przez pana w tym wypadku mówi osobista krzywda.
Twarz szlachcica zlekka drgnęła, oczy błysnęły. Zwrócił się do Domańskiego, który powstał z krzesła. Ale w tej chwili znalazła się między nimi Zosia.
— Dajmy spokój tym smutnym sprawom. Wszyscy już są w komplecie, więc zaczynajmy!
Usiedli zdala od siebie, nadąsani, jak małe dzieci.
Zosia, z początku sama poruszona, zaczęła
Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/100
Ta strona została przepisana.