Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/102

Ta strona została przepisana.

lej... Dlaczego wolno powiedzieć o-ku-pa-cja, a nie wolno a-ne-ksja?... — Aha, wiem: bo w pierwszej jest oko, a druga nie ma oka... — bronił się żałośnie oskarżony.
Ale Cesia była nieubłagana.
— Idź, idź... ochłonąć.
Zwiesiwszy śmiesznie wargi, wymknął się za drzwi Izyda. W sąsiednim, stołowym pokoju stał przy oknie i rozmawiał z Józiem Rwęcki. Mieli miny zafrasowane i spoglądali zukosa na dziedziniec, gdzie przed gankiem widać było gromadę chłopów w szarych siermięgach.
— Przyzna pan, że tym razem darować im żadną miarą nie mogę. Dziesięć sztuk... I wciąż tak... Sadzonki od strony łąki wydeptali mi doszczętu, sama łąka stratowana, wyboiska nie do uwierzenia, kępina... Nic nie rośnie... Trawy z korzeniami dawno już bydło racicami wtłamsiło w torfowisko... Daremnie zabraniałem, prosilem, przekładałem, żeby na łąkę nie wypędzali krów zaraz po deszczu... Ale gdzie tam... A teraz żalą się, że pastwiska nie mają, że dlatego w szkodę bydło chodzi... Stryjenka wciąż im przebacza i to ich rozzuchwala. Rady sobie z nimi dać nie mogę. Mają mnie za nic. Doszło do tego, że przed chwilą powiedział mi ten ich prowodyr Sikora, iż mi zasię do gromadzkich spraw, że pasać mogą wszędzie, że las ich, że starszy pan, umierając, zostawił go im w... darunku.
Rwęcki podniósł brwi.