Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/103

Ta strona została przepisana.

— Znowu, widzę, ludek kochany?... — spytał Izyda, wyglądając również przez okno. — Nieśmiertelny Sikora, jedyny przedstawiciel uświadomionego narodowo włościaństwa...
— A tak — zgodził się smętnie Józio.
Zasępiony Rwęcki machnął nagle ręką i odszedł do salonu.
— Znikąd porady... — westchnął Józio. — Zamiast odpowiedzieć — szast-prast i niema go... A ja to dokąd mam uciec?... Hę?...
— Podać ich do sądu i koniec... — wtrącił Izyda.
— Dawno to mówię, ale stryjenka nie pozwala, bo niby o moskiewskiego komisarza się oprze... Cóż począć: niech się opiera! Nie myśmy komisarza stworzyli... Naznacza im stryjenka kary, na które chętnie się godzą, bo ich nigdy nie płacą. Taki koniec! Niech djabli wezmą!... Rzucę wszystko i pójdę sobie!...