Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/106

Ta strona została przepisana.

poszło. Masa okazała się zbyt słabą, trzeba było dodać tartego prochu. Więc Kazio zaczął rozcierać w moździerzu... Zapomnieliśmy w pośpiechu zwilżyć... Wtem — wybuch! Zresztą nic szczególnego. Sam widzisz! Przecież, Kaziu, ty już otwierasz oczy? Nieprawdaż? Spostrzegasz światło?... Patrz na mnie...
Kazio, który cały ten czas trzymał twarz zanurzoną w wodzie i bulkał nosem, wypuszczając powietrze, uniósł wgórę czarną od dymu, ociekającą krwawo-rudemi strugami twarz.
— Zdaje się... że... widzę... Coś czerwonego... Ale bardzo mię jeszcze boli...
— Więc zanurz ją, zanurz! To dobrze robi. Ranni zawsze używają wody.
— Wszystkich nas jeszcze wysadzicie kiedy w powietrze... Narobicie pożaru... Nie, tego już darować wam nie mogę! W jaką okropną jaskinię zamieniliście to odświeżone przed waszym przyjazdem mieszkanie? Co to jest?... — oburzał się Józio, oglądając poostrzelane drzwi i ściany, pokiereszowane klamki, poobkruszany piec, pocięte podoknia i odrzwia.
— Próbowaliśmy dziadkową zygmuntówkę... Kazio nie chciał wierzyć, że obetnie klamkę i nie wyszczerbi się... A to — z nowego rewolweru... Doskonale bije... Patrz, jak głęboko weszła w mur kula... Piec to już nie nasza wina, sam się obwalił, kiedyśmy tańczyli...
— A to co?... — spytał Józio, unosząc głowę ku ogromnej dziurze, wybitej w suficie.