Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/107

Ta strona została przepisana.

— Właśnie... To jest to, co w tej chwili... od moździerza... Mówiłem ci...
— A tłuczek znalazł się aż tutaj... Tak mię grzmotnął, myślałem, że mi nogę przetrącił. Wybuch był, co się zowie — objaśniał powolnie i rzeczowo Włodzio.
— Co tam! Byłeś daleko i nic nie wiesz!... Mnie buchnęło tuż koło ucha... Błysk... huk, myślałem, że się ziemia pode mną rozwarła... że lecę gdzieś w przepaść, tak mną rzuciło... Niesłychana doprawdy przygoda, niesłychana!... Wybuch miny! — rozkoszował się Antoś.
Kazio skromnie milczał, jak przystało na bohatera. Dopiero, gdy podniósł obmytą z sadzy twarz, Józio plasnął w dłonie.
— Mój Boże!... Usta rozcięte, opalone brwi, opalone rzęsy... cała twarz wykropkowana prochem! Szaleńcy! Trzeba zaraz posłać po doktora. A on się śmieje! Patrzcie go! A on się śmieje!
— Nic mi nie będzie... Myśmy zahartowani!
— Co najwyżej być może, że mu zostaną kropki na twarzy, gdyż to nie znika; tatuują przecie w ten sposób, że nacierają ranki prochem. Lecz wtedy będzie mógł nosić przejrzystą maskę... Śliczna rzecz!... Czytałeś Józiu, „Maskę Żelazną“?...
— Warjaci!... — gniewał się Józio. — Nie ustąpię tym razem, powiem stryjence. Dość miałem niepokoju i wyrzutów sumienia, żem pozwąlał wam na te głupie wycieczki i noclegi w lesie... Teraz powiem... Za dużo sobie pozwalacie.