Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/108

Ta strona została przepisana.

— Józiu, Józieczku, Józiuchnu!... — wołali, opadłszy go wieńcem, ściskając, całując po twarzy i szyi.
— Nie zrobisz tego, nie... Przecież obiecałeś... Nic więcej już nie będziemy urządzać bez narady z tobą! Ale to, co mamy, niech zostanie! Takie ładne... Wszyscy gęby od zdziwienia otworzą, zobaczysz! Chcesz, na dowód zaufania i pewności, że dotrzymamy obietnicy, oddamy ci dobrowolnie butelkę z bawełną strzelniczą, którą chowaliśmy na wszelki wypadek, ale nie mów, prosimy cię...
— Butelkę z bawełną strzelniczą? Szaleńcy! Skończeni szaleńcy! Gdzież ona?
— A nie powiesz?
— Oddajcie natychmiast... Wszystko oddajcie, co macie!
— A nie powiesz?
Józio się zżymał, ale po długich targach ustąpił. Zgodził się zataić przygodę przed panią Ramocką, jeżeli chłopcy pokażą mu pod słowem honoru wszystkie swoje tajemnice i skarby, oraz oddadzą mu na przechowanie to, co on uzna za stosowne zabrać.
Zdumiał się wprost i przeraził mnogością i rozmaitością narzędzi zniszczenia, jakie mu przedstawili. Oprócz butelki z pyroksyliną i kawałka dynamitu, był tam zapał do granatu, rozmaitego rodzaju lonty, zapas gliceryny, oraz mocnego kwasu siarczanego i azotowego.
— Poco wam to wszystko?