Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/11

Ta strona została przepisana.

rzyczkę ciemnego jak noc chłopaka, poczem wyciągnęła doń rękę.
— Postaramy się o to, postaramy! Wszak prawda... Kaziu, że i ty się postarasz? — odrzekła wesoło. — A teraz niech serdeczni przyjaciele umyją się i przychodzą zaraz na kolację. Macie pokoje przygotowane w starym dworze. Niech Kacper zaniesie tam rzeczy paniczów. Józiu, ulokuj ich, proszę cię!
— W starym dworze?... Jak to dobrze, matuchno... Dziękuję! Dawno o tem marzyłem. Nikomu nie będziemy przeszkadzać! — krzyknął Antoś i znowu przypadł do ręki matczynej.
Kacper, kredencerz, już ciągnął walizki w stronę starego dworu, na którego ganku stał pan Józef, dzwoniąc kluczami i otrzepując niecierpliwie szpicrutą kurz z butów.
— Chodźcie, chodźcie!... Potem się nagadacie!... — wołał na chłopców.
— Ach, nic się nie zmieniło, nic a nic!... Widzisz, Kaziu, ten las tam — to Jatwieź, o której ci mówiłem...
— A gdzież góra Sobień?
— Sobień?... Ha, ha!... Prędkiś! — roześmiał się Antoś. — Wcale nie w tej stronie... stąd nie widać, zakrywa ją ogród...
— Zakrywa ją ogród?... — powtórzył rozczarowany Kazimierz.
— Tak, ale ona wcale nie jest mała. Chcesz, pójdziemy tam zaraz po kolacji... Pokażę ci!...