Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/110

Ta strona została przepisana.

lenie na twarzy. Ranki i sińce potrwają co najmniej tydzień.
— Cóż robić?...
— Nie wiem. Idźcie spać, a jutro pogadamy. Może się da ukryć chłopca tutaj... Stryjenka rzadko tu przychodzi... A zresztą cóż robić: wyda się, to się wyda. Zasłużyliście na to! — dowodził Józio.
— Widzisz, jakiś ty zdrajca! Teraz mówisz co innego! — napadli nań.
W obawie, że mu odbiorą „skarby”, Józio wycofał się z narad, nalegając, by zostawili w spokoju rannego i sami co rychlej położyli się spać.
Chłopcy jednak długo w nocy naradzali się, co robić.
— Minęły piękne dni Aranjuezu! — wzdychał Antoś. — Przeniosą nas do nowego dworu. Najgorzej, że matka się zmartwi. A właściwie głupstwo, drobiazg, i to się więcej nie powtórzy, gdyż teraz mamy więcej doświadczenia.
Usnęli mocno stroskani, ale mimo to obudzili się dość późno. Kazio jedynie źle spał w nocy, budził się i jęczał przez sen, a nazajutrz okazało się, że twarz mu obrzękła, jak dynia, że nie był w stanie wcale otworzyć zaognionych i napuchniętych powiek.
— Wszystko w łeb wzięło! Na nic cała nasza praca... — rozpaczał Antoś.
— O, nie! Dlaczego? Wy mię ukryjecie, a sami rzecz dalej prowadźcie... — upierał się Kazio.