Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/112

Ta strona została przepisana.

— Dobrze, mogę wcale nie przychodzić! — obraziła się Cesia.
— Co? Już się kłócicie? Mało panu, żeś nas w powietrze chciał wysadzić, jeszcze obecnie nie słuchasz? — wmieszała się Zosia, która nadeszła w czasie sporu. — Proszę mi zaraz zachować się spokojnie!
Kazio umilkł zmieszany. Dziewczyna pochyliła się nad nim i zręcznie zaczęła zmieniać okłady. Jej bliskość, którą odczuwał z miłego zapachu i ciepła, pieszczotliwe dotknięcie jej palców, szelest sukni podziałały na chłopaka, jak mocny trunek. Słodki zawrót zamącił mu zmysły; zapragnął schwycić jej ręce, przytulić do ust, upaść do nóg, jak bóstwu... Ale wstyd i przerażenie skuły mu członki. Nie ruszył się, nie wydał głosu, nawet jej nie podziękował. Dopiero gdy wyszła, gdy cicho stuknęły drzwi i srebrne, dźwięczne głosy śmiejących się dziewcząt umilkły na schodach, wtulił twarz w poduszki i zapłakał rzewnemi łzami.
Ze starszych wtajemniczono w „sprawę wybuchu“ jedynie Rwęckiego. Miał on podtrzymać legendę pobytu Kazia w Witowie.
— Zresztą jeden Rwęcki coś wart wśród tych drągali... — dowodził Antoś.
Rwęcki nawet był dopuszczony do „lamusika“, gdzie chętnie przebywał, gwarząc to z Kaziem, to z pannami.
— Prawdziwy rycerz, husarz polski! Będę go bardzo lubił, przysięgam na wszelkie święto-