polowali się ostatniemi czasy dowoli na dubelty na wspaniałych mokradłach koszyckich.
Pan Orsza był wysoki, chudy i łysawy blondyn, z długiemi obwisłemi na dół wąsami. Zaraz po przyjeździe, objąwszy za ramiona Józia, odprowadził go na stronę i jął badać, co znaczy
przyjazd do Zacisza Frajdmana, z którym był się na drodze spotkał.
— Ha, mówił żyd, że przyjechał winszować stryjence... Czy ja wiem?...
— Gadaj zdrów!... Pewnie o las, bo gadają, że sprzedajecie las, że szukacie kupca.
— Kto gada? I skąd te plotki? — oburzał się Józio.
— Cóż w tem zdrożnego, że chcecie las sprzedać? Rozumiem, że nie rozgłaszacie tego przed czasem, choćby ze względu na serwituty, ale...
— Serwituty są tak małe, że wcale nie mogą stanąć na przeszkodzie... — przerwał Józio.
— Ale mnie mógłbyś przecie powiedzieć. Może i ja przytem coś zarobię... — ciągnął Orsza.
— Myśleliśmy o tem, ale widzisz, to już chyba przy cechowaniu. A teraz milcz na Boga, cały interes już puszczony w ruch, idzie dobrze 1 może nas całkowicie wyzwolić z kłopotów...
Wtedy wszystko rozkwitnie; zdrenujemy łąki i wprowadzimy uprawę kartofli na wielką skalę, a zczasem może wybudujemy nawet własną
krochmalnię...
— Daj wam Boże!... Może i ja co na tem
Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/119
Ta strona została przepisana.