— Pewnie znowu Izydor coś zrobił? — spytała pani Ramocka. — Za dużo panna Małgorzata wina i miodu postawiła w tym końcu.
— Wcale nie, proszę cioci... — cieniutkim głosem odpowiedział Izyda. — Tylko oni mówią, że człowiek od małpy pochodzi, a ja z nimi zgodzić się nie mogę...
Odpowiedź była tak nieoczekiwana, że nawet na ustach pani Ramockiej zaświtał blady uśmiech.
Pan Orsza kiwał głową z wyrazem nagany.
— Nie pochwalam!...
— No, nic znowu takiego... Smyki!... — bronił młodzieży Józio.
— Wszystko to ze Wschodu... — mruczał tajemniczo Orsza i wyjaśniał coś cicho a długo, pochylając się do ucha sąsiada.
Znowu zawrzało dokoła stołu. Podano lody, potem deser, polało się złote wino do staroświeckich rzniętych kieliszków. Wtem pułkownik Jaskulski zadzwonił w brzeg szklanki i podniósł się.
— Cicho, cicho!... Uwaga!
— Pułkownik mówi!
— Szanowna i nieskończenie droga nam wszystkim solenizantko!... Nie ten zna burze, który z wichrami wchodzi w zawody, i nie ten ino walczy, co broń dzierży w dłoni. Nie poniechaliśmy i tego w swoim czasie. Wszystkich zażyliśmy fortelów, wszystkich wypróbowaliśmy dróg i sposobów... Bóg nie zechciał. Były lata
Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/123
Ta strona została przepisana.