Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/128

Ta strona została przepisana.

Od tego porobiły się na płótnie plamy, które trzeba było zakryć lasem i niepotrzebnym zupenie w tem miejscu pejzażem. Wady malowidła wypłynęły szczególniej, gdy kurtynę naciągnięto na miejscu.
— Nie martw się, Kazik — pocieszał przyjaciela Antoś.
— Pomimo wszystko wyczuwa się...
— Co się wyczuwa? Że mu się śpieszy?... Może do żyda po pieniądze, a może go brzuch boli, bo taki skrzywiony i ma na twarzy wypieki... — szydził Izyda.
— No, nic... Wyczuwa się... impet.
— Impet! Och, symplaki, symplaki. Znowu ściągacie spodnie, żeby wam wrzepili odlewanych. Ale niema obawy. Wyrośniecie z tego, jak z mlecznych ząbków.
Kazio, przesuwając mimo drabinę, potrącił studenta tak mocno, że ten aż się potoczył.
— Ostrożnie, panie tego!...
— To nie stój pan na drodze! Niema czasu!...
— Idź, idź, Izydo! Każ się wypchać!... — śmiał się Antoś.
— Już przyjechały Milerówny. Czekają na ciebie — dodał basem Włodzio.
— Co wy się na tem znacie? Mleczaki jesteście!... — odgryzł się, odchodząc, Izyda.
Gorzej było, że kurtyna niezawsze się podnosiła. Czasem zacinała się, przekrzywiała, co sprawiało wielki i nieoczekiwany efekt wśród