Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/129

Ta strona została przepisana.

wieszających się opodal na sztachetach wiejskich chłopaków.
— Widzita, widzita, jak mu się łeb kiwa!... Nijak żydzisko albo Miemiec... Hi!... hi! śmiały się dzieciaki.
— Kunia, kunia w ogon całuje!... Haj!... Dziwowisko!
— Patrzcie, patrzcie!... Franek!... Jest tam z nimi!... Czy widzą panicze? On ani chybił... zaszeptał nagle Grześ.
— A niech będzie. On tutaj nawet przyjdzie. Pewnie go Karpowicz zaprosił. Niech się uczy.
— Nie może być! Dziwię się, co z takim kamieniarzem może pan student robić? Mówiłem paniczowi, że to się psu na budę nie zdało. „Właśnie z takim przedewszystkiem należy", powiada... A ja miarkuję, że on już przemyśliwa jaką „śtukę". Jego ino grób poprawi!
Chociaż młodzież odrzucała stanowczo teorje Grzesia co do zbrodniczości zamiarów Franka, postanowiła jednak przed kurtyną zawiesić narazie z prześcieradła zasłony, zsuwane na bok, „jak bywa w prawdziwych teatrach".
W ten sposób spodziewano się wzmocnić wrażenie niespodziewanie pojawiającego się przed widzami jeźdźca, oraz ukrócić ludowe rozruchy za sztachetami. Tam wrzaski, śmiechy i świsty wzrastały za każdem niefortunnem przechyleniem się konia i jeźdźca na krzywo nawijanem płótnie.
— Co tu roboty! Co tu jeszcze roboty, aż