Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/131

Ta strona została przepisana.

Tolenty pchał się skwapliwie do drzwi na werandę, poza któremi słychać było wesołe śmiechy panieńskie, ale go tam nie puszczono. Wituś, postawiany na straży, z służbistością starego legjonisty pełnił surowo rozkazy.
— Pan nie należy. Tam tylko wtajemniczeni wchodzić mogą. Za godzinę się zacznie... Proszę bardzo... A ma pan bilet?...
Z tajemniczych zakamarków co chwila wybiegał Antoś, przepychał się przez gości z miną rozpaczliwie stroskaną i stawał na podjazdowym ganku.
— Niema go!... A już się niedługo zacznie zmierzchać!... Zgubi wszystko! Zarżnie nas!
Nareszcie w bramie ukazał się elegancki koczyk Rwęckich, i wieść o tem dobiegła natychmiast na scenę.
Młodzież rzuciła się na spotkanie.
— Grzesiu, chodź zaraz! Weźmiesz trzciny i zaniesiesz do starego domu!
Nawet panna Zofja, choć już była, ucharakteryzowana, przemknęła się bokiem do garderoby.
— Cóż tak późno? Daruj, Maryniu, że cię nie całuję, ale jestem cała umalowana, jak świeżo odnawiana kamienica.
— Wiesz co, namyślałam się nawet, czy przyjechać... Z Zygmusiem gorzej... I doprawdy nie mam już usposobienia do tych hucznych zebrań i zabaw.
— Ty, ty to mówisz, Maryniu, dzwonku za-