Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/133

Ta strona została przepisana.

wpadł Antoś i oznajmił, że zaraz podnoszą kurtynę, że sam czas zajmować miejsca. Poszli więc wszyscy do ogrodu, aby, okrążywszy dom, dostać się do krzeseł i ławek, ustawionych przed werandą, tajemniczo osłoniętą podwójną zasłoną. Nieubłagany Antoś upolował matkę i sforsował nawet starszych panów, odciągnąwszy ich od karcianych stolików. Zaledwie wyprosili sobie dokończenie robra.
Letni różowy wieczór cicho zapadał nad ziemią. Lustra stawów pełne były jego koralowego blasku. Trzciny nadbrzeżne, pnie drzew, pochylonych nad wodą, jakby gorzały łagodnem wewnętrznem światłem. Było jasno, przejrzyście i cudnie świeżo. A około domu, pomierzchłe już sennie heljotropy i goździki zionęły ciepłem słodkich, upojnych zapachów.
Kazio przy pomocy Grzesia zapalił światła na rampie, rozsunął pierwsze zasłony, i przed oczyma zachwyconych widzów pojawił się rozbrojony międzynarodowy jeździec, pędzący na koniu.
— Ach, ślicznie! Istotnie, wcale dobrze! Dokądże on tak uchodzi!? Czy to Czarniecki, czy książę Józef Poniatowski, bo dobrze nie widzę!? — pytała pani Żarska, przykładając lornetkę do oczu.
— Miał chorągiewkę i strzelbę, ale musieliśmy usunąć ze względów politycznych... objaśniał Antoś, wysunąwszy głowę z budki suflerskiej.