dząc, co z niemi począć. Aż w wędrówkach swoich trafił student na Orszę. Ten wysłuchał przemowy spokojnie, ale kiedy Karpowicz podał mu elementarze, podniósł ręce wgórę, jak przed żmiją zjadliwą.
— Tego już za wiele!... Co, mam kupić te broszurki i rozdać moim chłopcom? Nigdy! Widzę, że uwzięliście się na zgubę wszystkich. Wszyscy siedzieć będziemy, gdzie należy, jak tak dalej pójdzie! Wszyscy! Już ja tam swoje odsiedziałem... Nie chcę! Zaraz wyjeżdżam, natychmiast!...
— A fajerwerki!? Zaraz będą fajerwerki... — powstrzymaj go Antoś.
Nie pomogły ani prośby pani Ramockiej, która zatrzymywała go na herbatę, ani przedstawienia Józia.
— Wiesz, co mi powiedział ten szaleniec? — szeptał tajemniczo Orsza. — Po-wszech-ne taj-ne na-u-cza-nie!... Wyobraź sobie!...
Wsiadł do najtyczanki i odjechał.