Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/138

Ta strona została przepisana.

Milerówny tchu złapać nie mogły, nie siedziały ani chwilki i były w siódmem niebie. Haraburda prześcignął siebie samego. Figury mazura tworzyły tak niezwykłe i skomplikowane zawijasy, skręty i wykręty, że sam djabeł, tańcząc je, złamałby nogę, chyba żeby... urodził się Polakiem.
Wypadł wreszcie wodzirej na ganek, wyciągnął rękę przed siebie i krzyknął na kapelę:
— Muzyka za mną!
Barwny korowód pomknął usypanemi żwirem ścieżkami wśród kwietników, oświetlonych ustawionemi wzdłuż nich lampkami, ku ciemnej alei grabowej, gdzie na gałęziach jaśniał długi, podwójny rząd kolorowych latarek. Jednocześnie huknął strzał pistoletowy i wdole ponad stawami zapłonęły szeregi ogni. Zawirowały więc diamentowe języki młynów, posypał się rozżarzony deszcz fontan ognistych i poważnie wzlatywać zaczęły w miarowych odstępach coraz wyżej i wyżej jarzące kule świec rzymskich. Wynurzyły, się z ciemności jakoby z drżącego ognia utkane liście, pnie i gałęzie drzew, pochylonych nad wodami, i senne stawy srebrzyście wybłysły z ciemności w oprawie nieruchomych trzcin i sitowia. Widok był wspaniały. A gdy wkońcu z sykiem wyleciały w powietrze rakiety i pęknąwszy rozsypały się w podniebni spadającemi gwiazdami, szmer uznania rozległ się wśród zgromadzonych.
— W istocie...