Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/139

Ta strona została przepisana.

— Czarujące!
— Dziwię się, skąd oni mają tyle wojskowych wiadomości! — wolała pani Żarska.
— Szlachta polska, pani dobrodziejko, długo jeszcze będzie miała przyrodzony dar do prochu! — odszepnął z zadowoleniem Jaskulski.
— Byle tylko nie podpalili mi stodoły lub lasu. Suche to, jak pieprz. Dość skry... — troskał się Józio.
— Chwała Bogu, skończyło się dobrze. Nie gderz na nich. Taką to im zrobiło przyjemność! — prosiła pani Ramocka.
— Dobrze stryjenko. Zaraz poślę parobków, żeby zlustrowali na miejscu, czy się gdzie nie tli.
Muzyka ucichła. Pary rozbiegły się po ogrodzie, szepcząc półgłosem, i zatraciły się w czarnych ciemniach drzew i kolorowych plamach cudnego oświetlenia.
Rwęcki pociągnął Zosię, z którą tańczył, aż do samego wylotu alei, skąd w seledynowym blasku wschodzącego księżyca widać było czarną, lesistą kopułę Sobienia.
— Pani wie o legendach, krążących o tej górze?
— Wiem, wiem.
— Co do mnie, to zawsze, patrząc na ten las, dziwnego doznaję uczucia. Zapewne, że to są ślady zabobonnych strachów dzieciństwa i późniejszych osobistych przeżyć... ale oprzeć się im nie mogę, nie jestem w stanie. Wydaje mi się, że w tym lesie poczęły się moje nieszczę-