Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/140

Ta strona została przepisana.

ścia i tutaj się skończą... Czaruje mię on, pociąga, jak przeznaczenie...
— Czyż tylko nieszczęścia?
— Tutaj schwytano mię, tutaj pochowaliśmy Strońskiego, Żegotę, Czaplińskiego Pani wie?...
— Wiem, wiem.
— Życie moje tutaj przełamało się nagle. Po tamtej stronie jasna smuga, pełna niebezpieczeństw, burz, cierpień, ale ozłocona promienną nadzieją, wzniosłemi wzlotami, poczuciem rwącej wszystko siły... Nigdy potem nie zaznałem nic podobnego.
— Chodźmy już!... Zimno! — szepnęła Zosia, tuląc zlekka ramiona.
— A przecież raz, raz jeden się żyje — mówił przyciszonym głosem.
Zerknęła nań i spostrzegła, że oczy mu pociemniały, i szeroko otwarte, szukają czegoś w smugach kolorowych świateł, przez które szli ku grającej wdali muzyce.
Wtem drgnęła mu ręka i wstrzymał kroku: na białej ścianie dworu zarysowała się sylwetka kobieca; chwilkę stała, niby niewyraźny cień chiński, poczem przesunęła się, jak na ekranie, i znikła.
— Szukają nas — rzekła niespokojnie Zofja.
— Tak, zdaje się.
— Pan pozwoli, ale ja pójdę poprawić suknię.
— Niech pani, panno Zofjo, nie zapomina,