Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/142

Ta strona została przepisana.

— Nie chodzi przecie o tego rubla, lecz o... pewien pieprzyk, jaki ma większa gra. A może w sztosika? Dobrze, Jasiu, że przyszedłeś. Może mię, starego żołnierza, po bratersku podtrzymasz — zwrócił się do Rwęckiego.
— Nie mogę Nie skończyłem jeszcze mazura.
— Nie kuś pan, nie uwodź młodzieży! — rzucił radca Domański, otrząsając popiół z cygara i spoglądając z pod oka na syna.
— Ha, ha!... Przecie nie dziewczyny! W dodatku niewiadomo, kto padnie... — śmiał się pułkownik, rzucając z niechcenia karty na dwie kupki.
Rwęcki wrócił do salonu. Zosi wciąż nie było, choć mazur miał się ku końcowi. Zmarszczył brwi i skręcił do małego bawialnego pokoju, przylegającego jedną stroną do salonu, a drugą do jadalni. Lecz cofnął się, dostrzegłszy w cieniu żonę, wtuloną w róg kanapy. Miała oczy zamknięte i głowę odrzuconą wtył. Alabastrowa bladość jej twarzy odrzynała się na aksamitnem obiciu oparcia, jak delikatna rzeźba, pełna zmartwiałego bólu. Wrócił więc zpowrotem przez jadalnię do gabinetu. Tam już szła gra, w której brał udział Wypiórkowski i nawet pan radca Domański, ale główna walka toczyła się między pułkownikiem i „Żydem wiecznym tułaczem". Gdy Rwęcki wziął kartę, oczy Jaskulskiemu wesoło rozbłysły.
— Hę, wiara!... Szlusuj! Będzie gorąco!... Co?