to mknęły coraz dalej i dalej, unoszone silnemi ramionami tancerzy, rozmarzone pieszczotliwemi dźwiękami. I było w tym szalonym ruchu jakieś upojenie zatracenia... Jedynie Zosia, niemile dotknięta nieobecnością Rwęckiego, podrażniona wybałuszonemi lubieżnie oczami Izydy i nieśmiałemi, zakochanemi spojrzeniami Kazia,
poczuła niesmak, znudzenie, tęsknicę i poszła szukać Rwęckiej.
Znalazła ją w bawialni na kanapce, przeglądającą album.
— Maryniu, nie przejdziesz się czasem po ogrodzie? Księżyc wzeszedł. Cudna noc!
— Nie. My zaraz wyjeżdżamy. Przynajmniej ja...
— Cóż się stało?
— Nic. Zygmuś... lękam się o chłopca.
— Przecież kazałaś dać sobie znać przez umyślnego, jak będzie gorzej.
— Ale... to trwa zbyt długo... nie mogę!
— Maryniu, ty się gniewasz o coś!? Lecz o co? Może na mnie?... — pytała młoda dziewczyna, przysiadając się i zaglądając w oczy przyjaciółce.
Ta obrzuciła ją krótkiem, badawczem spojrzeniem i zawahała się.
— Nie, nie gniewam się. Zacóż miałabym się gniewać na ciebie? Co ty wiesz...
Zosia odsunęła się cokolwiek, dotknięta wyrazem jej twarzy i tonem. Wtem młoda kobieta
Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/144
Ta strona została przepisana.