pochyliła głowę, i po policzkach jej popłynęły nagle łzy.
— Co ty wiesz?... Ty nic nie wiesz!... Dziecko jeszcze jesteś, kochane... Dobrze... Chodźmy,
chodźmy do ogrodu...
Wyślizgnęły się przez kredens nad stawy i, objąwszy się wpół, chodziły po cichych ścieżkach w miesięcznej poświacie.
— Patrząc na ciebie, drżę nieraz, że i ja mogę mieć dzieci i cierpieć, jak ty...
— To niezupełnie tak... Nieszczęście moje, Zosiu, nie z zewnątrz pochodzi, ale wewnątrz mnie się gnieździ. Mam zbyt mało... sił do życia. Uginam się pod brzemieniem. Tymczasem ono, nielitościwe, żąda wciąż, wciąż żąda, a od tych, co mu żeru dać nie mogą... odchodzi! I nie pomogą tu żadne rozumowania, żadne morały, cnotliwe nakazy ani obowiązkowe, obyczajowe więzy. Przyroda nie znosi pustki... Pamiętasz, jak
nas uczono w fizyce!?
Uśmiechnęła się smutno. Zosia patrzyła na nią, jak na jakąś nową, nieznaną jej osobę. Rwęcka podchwyciła to spojrzenie i nagle umilkła.
— Czy młody Domański wyjeżdża na ten swój Wschód? Nie wiesz? — spytała już innym głosem.
— Nie wiem. Mówi, że mu tu ciasno, że go rażą nasze przestarzałe, zaściankowe poglądy, cały skład życia, że, słowem, nie ma tu co robić.
Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/145
Ta strona została przepisana.