Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/146

Ta strona została przepisana.

— Szkoda. Wartoby go zatrzymać. To dzielny człowiek.
— Być może, ale jaki oschły, dogmatyczny... I mimo pozorną wszechstronność, wydaje mi się właśnie ciasnym... On w nic nie wierzy, w nic. Wszystko bezlitośnie ściąga do poziomu takich prostych, zabójczo oczywistych prawd, że ma zawsze rację... Ale ty wiesz, Maryniu, że ja nie znoszę ludzi, co zawsze mają rację, że ja się obyć nie mogę bez marzeń. Gdy przychodzi na mnie taki „pozytywny“ dzień, jak dziś, chodzę z zabójczą pustką w duszy, niby żywy trup...
— Och, jak cię rozumiem, jak rozumiem! Właściwie większość ludzi żyje do pewnego momentu, a potem dusza w nich umiera i są to już tylko ludzkie trupy, futerały ludzkie!
— To samo mówił mi przed chwilą twój mąż — odrzekła w zamyśleniu Zosia.
— Mówił ci!? I cóż jeszcze ci mówił?
— Mówił mi o Sobieniu, o tem, jak się tam ukrywał...
— O, tak! To były czasy jakieś słodkie i okropne, malowane złotem i krwią. Pamiętam, jak dzisiaj, te trwogi, te wyprawy tajne do miasteczka na wywiady albo z żywnością do lasu... Potem napad... śmierć tych dwóch młodzieńców takich miłych, takich mężnych. Pamiętam Jaśka, zlanego krwią, jak go uwozili w powrozach, jak mu się ta kędzierzawa, lwia głowa, tłukła o drabinę wozu. Przecież już go wtedy kochałam. Byliśmy pewni, że nie minie go stryczek... Nieraz