Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/150

Ta strona została przepisana.

fermentu, unoszących się z zagajników leszczyny, z poszycia paproci, z pomiotów listopadu i warstw ściółki, wysuszonej na proch. A gdzie się na gołoborzu, na łysych polanach rdzawiły wrzosy lub żółte liszajniki, tam czuć było, niby przykre ostrzeżenie, słaby swąd zgorzelizny.
Cicho stukały kopyta i koła bryczki, wolno wjeżdżającej krętą drogą na stoki Sobienia. Na bryczce siedziało dwóch panów w czarnych, miejskich „melonikach”, i ciemnych, letnich kostjumach, a na koźle — Józio Ramocki, w swej kratkowanej „dżokejce“ i w płóciennym kitlu. Obok tkwił nieruchomo fornal Jędrek, pilnie nastawiając uszu.
— A gdyby tak teraz... zapałeczkę!... Coby to była za kasza? Hę!? — rozśmiał się szczuplejszy z dwóch miejskich panów.
Józio żywo się ku niemu obrócił.
— Niech Bóg uchowa!
— Właśnie o tem mówię.
— Nie trzeba mówić niepotrzebne głupstwa, panie Komerski — wmieszał się grubszy jegomość. — Od tego połowa lasu straciłby swoja cena...
— Tego nie będzie. Mogę pana zapewnić, panie Szmit. Pilnujemy, oka nie spuszczamy!... — upewniał Józio. — Choć zresztą, co zrobi pożar takim, kolosom? Właściwie — bardzo, mało; z wierzchu je zaledwie osmali.
Kiwnął głową w stronę wiekowego ostępu. Szmit wodził rozmarzonemi oczyma po niebo-