Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/151

Ta strona została przepisana.

tycznych pniach sosen, równych, śmigłych, gładkich, prostych, jak kolumny z miedzi kowane.
— Jeden feler!... Żadna woda blisko!...
— Ba!... Gdyby tu jeszcze można tartaczek postawić! Złoty interes!... — gwizdnął przeciągle Komerski.
— I tak interes złoty, rzeka blisko, dowóz łatwy — bronił się Józio.
— Niebardzo: góry.
— Najgorsze miejsca zostaną wyłączone, jak to już mówiłem panom.
— Tak, tak!... Ja wohl!...
— Może zejdziemy i przejdziemy się ścieżką, będzie bliżej.
— I koniom lżej!... — rozśmiał się Komerski.
— Bardzo wielki ciepło! Pójdźmy... Poco zwierzęta męczyć? Niech tu zaczekają! — zgodził się Szmit.
Zostawili brykę w cieniu rosochatego dębu i nawrócili w boczną ścieżynę, idącą tunelem leszczyny. Wiodła ostro pod górę, i Szmit mocno się zasapał, podążając za kroczącym naprzód Józiem. Zatrzymywał się, ocierał pot z czoła i próbował poprzez otwory w gęstem sklepieniu nisko nawisłego listowia obejrzeć wspaniałe pnie rosnących dokoła drzew. Ale udawało się mu dostrzec jedynie górne ich strzały i śliczne korony, zamarłe nieruchomo w głębokiej upalnej ciszy.
— Piękny las! — ozwał się półgłosem po niemiecku pan Komerski.