Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/152

Ta strona została przepisana.

Szmit kiwnął zadartą do góry głową.
— Przeważnie sosna! — szepnął.
— Są i dęby i wiązy, nawet buki widziałem. Niezłe okazy.
— Ale mało, nie warto brać w rachubę...
Powiało chłodem, w sklepieniu lasu obrzaskło blade świtanie. Drożyna wywiodła ich nad głęboki i stromy jar, zawalony wykrotami drzew, wielkiemi omszałem! głazami, porosły gęsto koronkowemi łopaciami paproci, z których tu i tam strzelały świeczniki jaspisowych skrzypów; gdzie po kopanicach rychlej ziemi pięły się kępy sprężystej czernicy i kłębiły skręty kędzierzawych jeżyn. Głogi, kwitnące białem i różowem kwieciem, girlandy jasnego chmielu, szerokolistna kalina, dziki dereń, orzeszyna i leśna łozina zwieszały splątane pędy, gałęzie i osęcza z krawędzi i zakosów spuścistych poboczy nad ciemnem dnem, po którem z ledwie dosłyszalnym szmerem sączył się kryształowy strumyczek
Szmit przysiadł na starym, spróchniałym karczu, zdjął kapelusz, wciągnął pełną piersią chłodne powietrze i wytarł chustką twarz pełną zachwytu.
— To jest piękność!... So!... To jest piękność!...
Niebieskie, wyłupiaste oczy kupca czas jakiś błądziły po cudnych wodospadach zieleni, opływającej boki wądołu, zatrzymały się na chwilę na dziwacznie żółciejących w zmroku