Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/153

Ta strona została przepisana.

i cieniu kupach piasku, wyrzuconych z licznych nór lisich i borsuczych, poczem podniosły się wgórę ku potężnym drzewom wiekowym, okalającym uroczy ostęp. Ale po drodze zatrzymały się nieruchomo i rozszerzyły od zdziwienia.
— Was ist das?... — mruknął po niemiecku, wskazując głową.
Już w lesie, ale tuż nad jarem, widać było mały wzgórek, otoczony sztachetami, a na nim żelazny krzyż.
Józio patrzał w tym kierunku z wyrazem żalu i zakłopotania.
— To jest właśnie to miejsce, które sobie wymówiła pani Ramocka.
— Aha, rozumiem... Szkoda, bo tu piękny jest starodrzew... On ma już swój wiek ten starodrzew. Czas ciąć go!...
— Nawet niektóre parszaki zaczynają schnąć... — dorzucił Komerski.
Józio milczał z opuszczoną głową.
— Ja rozumiem, choć nie wiem, co mogłoby szkodzić, gdyby tu trochę przerzedzić... Drugie drzewa lepiejby rosły.
— Widzi pan, tych ludzi wszyscyśmy dobrze znali... Jakoś tak... walić pnie na ich mogiły...
— Tak, tak, ja to rozumiem, ale ja kupiec, ja tego nie czuję... Ja nie mam żaden sentyment... Syn mi to często wymawia... ale, co robić, kiedy ja, choć przestał być Niemcem, nie