Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/154

Ta strona została przepisana.

jestem jeszcze Polak!... Cha, cha!... Nie jestem jeszcze Polak!... — powtórzył, śmiejąc się Szmit.
— Pani Ramocka nie ustąpi — surowo przerwał Józio.
— To bagatela. Krociowy interes nie może się o taki drobiazg rozbić. Czy nie tak!? — uspokajał obu Komerski, rozglądając się wokoło.
— O, tak! My się o to nie będziem rozchodzić — potwierdził Szmit i powstał z pnia.
Józio ruszył dalej, wskazując kierunek drogi i zmuszając kupców do zbaczania co chwila w gąszcz, dla obejrzenia piękniejszych połaci lasu. — Było stromo, było ślisko na gliniastym twardym gruncie, pokrytym opadłemi liśćmi i warstwą stlałego igliwia. Gorąco bynajmniej nie malało, choć wstępowali na wyżynę. Wszyscy więc z radością powitali drogę, która, ominąwszy dookoła ślimakiem górę, znowu znalazła się przed nimi.
— Może lepiej wrócić do bryki? — spytał Komerski.
— Cóż, kiedy zgodnie z życzeniem panów, wyprawiłem ją na tamtą stronę lasu. Mieliśmy przecież obejrzeć... panowie chcieli... — usprawiedliwiał się Józio. — Teraz będzie bliżej naprzełaj. Przy Białym Kamieniu przygotowano śniadanie. Czekają tam na nas.
— Kto czeka? — dowiadywał się Szmit.
— Przekąski, piwo, samowar, rozśmiał się Józio. — No i młodzież. Skorzystali z okazji i wybrali się do lasu po grzyby...