Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/155

Ta strona została przepisana.

— Aha. Tak, tak! Ja słyszeć strzał, to oni pewnie polują.
— W tym czasie niema jeszcze polowania. To chłopcy strzelają sobie do dzięciołów albo wiewiórek.
Tak gawędząc, posuwali się wolno leśnym przesmykiem, gdy nagle wynurzył się niespodzianie zboku, z orzeszynowych chaszczy, zziajany Włodzio. Ukłonił się niedbale Niemcom i zwrócił porywczo do Józia.
— Gdzie oni są, nie wiesz?
— Pewnie u Kamienia. Tam miał być punkt zborny... Ale co się stało? Kiedy przyjechałeś?
— Tylko co... Mały wypadek!... Jaśka konie potłukły... Potem ci powiem...
Mrugnął okiem w stronę Niemców i zrobił ruch ku zaroślom. Józio postąpił za nim i przyłapał go za rękę.
— Gadaj, co się stało! — dopytywał szeptem.
— Ranny... Gruba awantura... Jaśkowa ze mną przyjechała. Ciotka kazała ci powiedzieć, żebyś pośpieszał i wracał!
— Wracać zaraz żadną miarą nie mogę, ani pośpieszać też, chyba, że coś już bardzo nadzwyczajnego.
— Nic znowu takiego. Doktór mówi, że niema niebezpieczeństwa, ale zawsze... ręka kulą przebita... — mruczał Włodzio, odymając wargi.
— Co takiego!? Znowu!?... Że też, mój