Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/156

Ta strona została przepisana.

Boże, chwil niema wypoczynku. Wciąż coś nowego!
Chwycił się za głowę, lecz natychmiast się przemógł i zwrócił się do kupców już zupełnie spokojny.
— Przepraszam panów. Małe domowe sprawy.
— Tak, tak... — przytaknęli ci, nie spuszczając zeń badawczych spojrzeń.
— Ten ma nogi... — uśmiechnął się Komerski, kiwając głową w stronę rwącego przez las Włodzia.
— Młody, — przywtórzył Józio. — I my byliśmy niegdyś tacy.
Poszli drogą dookoła i po dobrym kwadransie znaleźli się na szczycie, na małej, trawiastej polance, ocienionej samotnym, rozłożystym dębem wiekowym. Pod dębem, wsparty o jego guzowaty pień, bielał wielki głaz granitu. Miał kształt ołtarza, a żółte, czarne i rdzawe liszaje pokrywały go litą siecią tajemniczych plam oraz znaków, niby śladów krwi, złota, ognia i żałoby. Głęboko w ziemi ugrzęzłą podstawę spajały łagodnie z zieloną murawą grynszpanowe mchy, których aksamitne łapy zapełzały miejscami aż do połowy chropawych boków kamienia. Lecz poza tem ogromny złom świecił nagiem ciałem, widoczny zewsząd zdaleka w seledynowym zmierzchu lasu, niby stary, suchy czerep kamienny.
Obecnie utracił jednak wiele ze swej ro-