mantyczności,, gdyż tuż pod nim rozsiadła się szeroko pani Tołłoczkowa z pokojówką Rózią,
mając przed sobą cały zastęp koszyczków, pudełek, talerzy, butelek, szklanek, rozstawionych porządnie na serwecie, a nieopodal błyszczący i parujący wesoło samowar. Na samym zaś kamieniu leżał do góry brzuchem Izyda i gwizdał.
Nawet się nie ruszył na powitanie przybyłych, zmienił jedynie tempo szalonego oberka na czule rozkołysaną nutę „Mein lieber Augustin“. Dopiero gdy doleciały go zdołu głosy młodzieży i zabielały wśród pni postacie panien, Izyda spuścił nogi z krawędzi, popatrzał chwilkę na posilających się gruntownie, popijających piwo Niemców i ześlizgnął się ostrożnie na dół.
— Gut Morgen, Herren.
— Gut Morgen! Piękny czas, piękny spacer!... Panny już idą z grzybami!... — odpowiedział Szmit, posuwając się, aby zrobić obok siebie miejsce studentowi.
Ten usadowił się tam natychmiast bez ceremonji i zabrał do jedzenia.
— Piękny widok... — ciągnął kupiec, kiwając głową w stronę wądołu.
Głęboka szczerba szmaragdowego lasu zapadała się pod nimi szczeciniastym wnękiem, otwierając rozległy widok na złotawe pola, na blado-zielone łąki, na białe drogi i wsie, na srebrną wstęgę dalekiej rzeki, na ciemne poza nią puszcze, przysnute perłowo-siną mgłą.
Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/157
Ta strona została przepisana.