Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/159

Ta strona została przepisana.

— A cóżeście tacy wszyscy powarzeni?
— Ależ wcale nie! Bynajmniej!... — bronili się z posępnemi minami.
— Czego mają być powarzeni?... — wmieszał się Izyda. — Niech pani Tołłoczkowa z łaski swojej tylko im grubo chleb posmaruje masłem, a zaraz poweseleją!... Niech pani zacznie od Włodzia, bo to on przyniósł wieści żałobne. Widziałem, jak leciał gęstwiną, niby Akteon wiatronogi... pieńki z drogi, krzaki w nogi!
Chłopcy pogardliwie milczeli, starając się zachować niezmiennie poważne miny. Ale szynka, kurczęta, chleb z masłem, wypełniając im usta, mimowoli okrągliły policzki w uśmiechy.
— Co pan myśli, jak ten kamień tutaj się wziął? — pytał Szmit swego sąsiada.
— O, to długa historja i niezmiernie ciekawa! — odpowiedział Izyda. — Powiadają, że go djabeł przyniósł...
— Djabeł, nie djabeł, ale przyniósł go gdzieś z bardzo daleka lodowiec. Tutaj nigdzie wpobliżu niema granitów — objaśniał Szmitowi Karpowicz.
— W każdym razie służył on do bardzo djabelskich ceremonij. Na wierzchu ma wykute wgłębienie i rowek. A lud prosty powiada, że w noc miesięczną o dwunastej, otwiera się góra i wychodzą z pod kamienia brodaci, biało ubrani starcy, z dębowemi wieńcami na czołach, z gęślami złotemi w rękach... Za nimi idą inni, wiodąc zakutego w żelazne zbroje rycerza. Rycerz