Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/16

Ta strona została przepisana.

jemnie... — mruczał coraz niewyraźniej nieszczęśliwy Kazio.
Musiał się jeszcze ukłonić pannie Małgorzacie i... wyciągnął rękę do Kacpra, którego w tym rozruchu nie poznał. Ten uśmiechał się życzliwie i kiwał głową, ale ręki nie brał. Zmieszany ostatecznie Kazimierz nie wiedział, co z sobą robić, szukał więc ucieczki na ostatniem krzesełku, gdy okrzyknął go zdaleka dobrotliwy głos pani Ramockiej.
—Tutaj, tutaj, kawalerze! Prosimy bliżej, koło pułkownika! Antosiu, prowadź kolegę; niech zajmie miejsce!
— Blondyn, pójdź tu do nogi! — huknął tubalnie pułkownik na wyżła, który rzucił swą leżę pod jego krzesłem i z oznakami żywej radości napastował właśnie zbliżającego się Antosia.
— Tak, tak!... Chodź, Kaziu! Umieścimy się w sąsiedztwie tego ponętnego półmiska! Ja na to, jak na lato!... Ach panie... panie pułkowniku, jak tu pięknie!... Nie prawda?...
— Rozumie się, panie dobrodzieju, że nie Warszawa! — potwierdził pułkownik.
— Mamusiu, te jagody pewnie z Jatwiezi?
— Nie wiem, synu, baba przyniosła!
Znalazłszy się nareszcie na nieruchomem, poważnem krześle, jak rozbitek na skale wśród morza, Kazio odetchnął, a po niejakim czasie nawet podniósł cokolwiek oczy i począł ostrożnie oglądać obecnych. Gdy wtem poczuł, że ponownie grozi mu wielkie niebezpieczeństwo.