Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/160

Ta strona została przepisana.

ma na płaszczu i piersiach czarny krzyż. Daremno miota się, złorzeczy i chrapie, ciska z oczu błyskawice: ludzie w lnianych odzieżach zdzierają zeń żelazo i szaty, wyciągają go bez ceremonji na kamieniu, rozkrzyżowują ręce, starszy kapłan pochyla się nad nim i zagłębia we wzdętą bólem pierś ostry nóż kamienny... Krew tryska, krzyżak ryczy, jak zarzynane prosię! Kapłan zasuwa w dymiącą się ranę rękę po łokieć i długo szuka... Cała ta historja kończy się zresztą dość mizernie, gdyż zamiast serca, barbarzyńca dobywa stamtąd z wielkim trudem... portmonetkę berlińskiego wyrobu, dość obszerną, ale pustą... Rycerz wszystko stracił z lekkomyślnemi Słowiankami... a może pożyczył ich ojcom na dobry procent... Doprawdy, patrzcie, znalazłem jedną taką!... — zakończył uroczyście Izyda i wyciągnął z kieszeni starą rozmoczoną przez deszcze, wypełzłą portmonetkę.
Młodzież wyrwała mu ją ze śmiechem i poczęła oglądać z wielkiem zajęciem.
— Moja, jak Bozię kocham, zgubiłem ją tu w przeszłym roku. Ale powinny być pieniądze! Oddawaj je, Izyda! — wołał Antoś.
— Tak! To ty tutaj hulasz z lekkomyślnemi Słowiankami!? Z niemiecką portmonetką?... Prawdziwe... polskie gospodarstwo!...
— Ale to ciekawa legenda!... To musi być jakieś stare wspomnienie... — zwrócił się do Izydy Szmit.
— O tak, to jest wspomnienie... z pobytu...