że były żniwa i pogoda sprzyjała, zebrało się dużo chłopów. Były baby i wyrostki, ale jądro tworzyli poważni gospodarze. Gdy z lasu wyszła nareszcie pani Tołłoczkowa ze studentami, i już nikt się więcej nie ukazywał, na twarzach czekających odmalował się zawód i zakłopotanie.
— Czego chcecie, gospodarze? — zwrócił się ku nim życzliwie Karpowicz.
— Gdzie są... Niemce? — proszę pana? My chcieli się zobaczyć z tymi kupcami od lasu...
— Poco to wam, moi ludkowie? — dopytywał się skromnie Izyda.
— A tak... mamy „jenteres“!...
— Nie chcemy, żeby las brali... Nie wolno... My już zrobili panu komisarzowi podanie... Bez komisarza nie mogą! — huknęło z dalszych rzędów.
— Musi być, pojechali bryką naokół...
— Jadom, jadom!... Wej tam!... Patrzajcie, tatulu! Oni, oni!... Chybaj!...
— Jużciż oni. Ale już blisko dworu.
Część wyrostków puściła się naprzełaj ugorem ku bryczce, pomykającej drogą w kłębach kurzawy. Reszta została na miejscu, poglądając chmurno w gniewnem milczeniu na przechodzące mimo, wystrojone „państwo“.