Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/168

Ta strona została przepisana.

— Właśnie, że z Frajdmanem stosunki się popsuły. Z powodu lasu. Niemcy dają o wiele lepsze warunki, w dodatku, nie zniszczą tak lasu, nie nakradną dodatkowo, jak żydzi, po których -dziesiątki lat drzewostan dźwignąć się nie może — powtarzała pani Ramocka lekcję synowca. — Poczekam zresztą na Józia, może on ci poradzi, wykalkuluje. Wyprawia tych Niemców na kolej.
— Róziu! — zawołała na pokojówkę, uchylając drzwi. — Skocz do pana Józefa, poproś go na chwilkę.
— Nic z tego nie będzie... — szepnęła Rwęcka, podnosząc się z ziemi.
— Dlaczego? Może dadzą jaki suty zadatek!?
— Nie, już ja wiem, że nic nie będzie... — odszepnęła smutno, wstrząsając głową. — A co poczniemy, doprawdy, nie wyobrażam sobie!
Wszedł Józio, i pani Ramocka od pierwszego rzutu oka na jego szczególnie płasko przyczesane „blaszane” włosy, na wydłużony nos, poznała, że domyśla się, o co chodzi, i że istotnie „nic z tego nie będzie”.
Rwęcka odwrócona bokiem, rumieniąc się i blednąc, słuchała opowiadania Ramockiej z opuszczonym wzrokiem.
— Niepodobna! Nie możemy za żadną cenę w chwili obecnej przed Niemcami zdradzić się, że potrzebujemy tak gwałtownie pieniędzy; toby popsuło cały intres... Zresztą już wyjechali. Tem bardziej nie możemy pójść do żydów. Jest to