Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/17

Ta strona została przepisana.

We drzwiach wiodących do salonu zaszeleściły suknie i zadźwięczały srebrne głosy panieńskie.
— Antoś!...
— Zośka!... Panna Cesia!...
Zaszurgały krzesła, rozległy się pocałunki, poczem Kazimierz ze ściśniętem sercem usłyszał znowu sakramentalne:
— Pozwól, że cię przedstawię...
Kłaniał się, suwał nogami, ale głowy nie podnosił. O, nie!... Nie uczyni tego tym razem za żadne skarby! Wolałby spotkać się oko w oko z wilkiem, panterą, ze lwem, nawet... z duchem!
Siedział z oczyma spuszczonemi pod stół i jadł przykładnie wszystko, co mu Antoś Ramocki nakładał na talerz.
Tymczasem przy stole, w tym „młodym" jego końcu, z przybyciem panien zawrzała bardzo ożywiona i zajmująca rozmowa.
— Panno Zofjo, jakże dzisiaj powiodła się kąpiel? — pytał śpiewnie Izyda.
— Doskonale, wybornie!
— Ładnie, ładnie!... Znowu pan napsocił, znowu musiałyśmy czas tracić, aby powyrzucać z łazienki raki, żaby i inne brzydactwa!... — napadła nań panna Cesia. — Wstydziłbyś się pan, panie... studencie!... Taki... duży...
— A taki głupi!... — dokończył Izyda. — Ale spytam panią, skąd pani ma taką pewność niezgruntowaną i granitową, że to ja?... Może to właśnie pan... Karpowicz... Jako medyk, on z wszelką „żywnością" przestaje... Uinteligen-