Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/170

Ta strona została przepisana.

— A gdyby tak, Józiu, sprzedać źrebaki, wziąć za pacht naprzód... — zaczęła ostrożnie pani Ramocka.
— Cóż to znaczy!? Drobiazg, paręset rubli... nie pokryją nawet piątej części... Pięć tysięcy, pięć tysięcy, na nasze czasy, to suma nielada!... — mruczał, kiwając głową.
— A jednak: stąd trochę, stamtąd trochę, po babsku możeby się co uzbierało. Pomyśl, Józieczku! — nastawała Ramocka.
— Pomyślę, pomyślę, ciociu, ale wątpię, żeby co z tego wyszło. — Oddalił się cicho i przymknął drzwi za sobą.
— Widzisz, duszko, jakoś to będzie. Nie martw się. Dam ci moje i Zosi klejnoty, swoje zastawisz, sprzedamy len, drób... Zbierze się.
— Musi się znaleźć, bo... bo ja, ciociu, wiem, że inaczej on sobie życie odbierze!
— Co też ty wygadujesz! W imię Ojca i Syna... Opamiętaj się!... Z powodu jakiejś głupiej burdy, jakiejś przegranej w karty... Cóżby on był wart?
Rwęcka milczała z opuszczoną głową.
— O! On o tem często mówi! — odszepnęła.
— Głupstwo, głupstwo. Nie wierzę! Ty tutaj, duszo moja, połóż się, wypocznij, uspokój. Przejrzyj się w lustrze, jak ty wyglądasz... A ja tymczasem pójdę do gospodyni, pomyślę, obliczę, skombinuję. Ty ze swej strony też pomyśl. Niema położenia bez wyjścia, chyba sama śmierć, albo ciężka choroba. A i to przychodzą