czyny, jasną od jasnej sukienki, od jasnej twarzy, złotą od korony złotych warkoczy i słonecznego uśmiechu.
— Dziwię się jednak panu Janowi. Wprost nie rozumiem, jak to się stać mogło... — szepnęła wreszcie Zosia.
— I ja... nie rozumiem, ale się... nie dziwię! Gdybyś wiedziała wszystko, gdybyś mogła wiedzieć...
— W każdym razie, to mu uchybia, i co gorsza, uchybia jego przeszłości. Bądź co bądź, oficerowie..
— Nie. Przeszłości jego nic uchybić nie może. Ona zawsze pozostanie piękną, cudowną. A i on nie jest wcale takim, jakim wydaje się w tych wypadkach... zoddala, osobom... niewtajemniczonym. Widzisz: on się wciąż z sobą zmaga, poskramia i tłumi... On nie jest takim, jakim się zdaje. Od czasu do czasu coś silniejszego odeń nachodzi go i łamie, jak burza. Właśnie wtedy, kiedy jest najlepszy, można oczekiwać,
że się wkrótce coś stanie... Drżę wtedy... w oczekiwaniu. Wiecznie drżę... Coś, jak paroksyzm...
— Czyż doprawdy nie można zapobiec? Skoro wiesz, skoro spodziewasz się... Wysłać go, wywieźć...
Rwęcka pochyliła głowę. Zosia patrzyła na nią ze zdumieniem i żałością.
— Przecież tak pozostać nie może? — szepnęła bezwiednie.
Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/172
Ta strona została przepisana.