Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/173

Ta strona została przepisana.

— A jednak... tak pozostanie... do końca, do końca!...
Dziewczyna odwróciła się cokolwiek i spojrzała w okno, przez które widać było poza barwnemi klombami kwiatów matowo połyskujące w zielonych ramach, wiecznie żywe zwierciadła stawów.
Milczały przez długą chwilę, aż dobiegł je przez grube mury turkot pojazdu i zduszony gwar licznych głosów.
— Chodź, Zośka, chodź! Słyszysz, co się tam dzieje! — szepnęła Rwęcka, podrywając się nagle z fotela.
Z korytarzyka, przez bibljotekę, weszły do przedpokoju, a stamtąd do sieni i na ganek. Tu zebrał się prawie cały dwór: pani Ramocka, Józio, pułkownik Jaskulski, Karpowicz, Izyda, Cesia, młodsi chłopcy, nawet panna Małgorzata i pani Tołłoczko. Cokolwiek na uboczu stał młody Domański z Haraburdą, widocznie tylko co przybyli. Kacper zdejmował z nich pudermantle, a resorowa bryka wolno odjeżdżała z przed ganku. Stangret nie śpieszył się bynajmniej, lecz, zwróciwszy się wpół obrotu na koźle, pilnie słuchał gwaru gromady.
— Co to jest!? Co to za wrzask? Z wami obchodzą się, jak z porządnymi gospodarzami, z ludźmi, a wy, widzę, chamy jesteście! Nie krzyczeć mi tu! Niech jeden wyjdzie i mówi porządnie, o co chodzi, a reszta stać opodal i słuchać! — grzmiał pułkownik, stukając laską.