Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/175

Ta strona została przepisana.

poczekawszy, stryjenkę wygnać... — uśmiechnął się gorzko Józio.
— Kiedyż to wam nieboszczyk dziedzic ziemię obiecywał? — spytała pani Ramocka.
— A kiej miało być, jak nie przed... wojną — odburknął posępnie Jędrzej Sikora.
— Stu świadków! — wmieszał się znowu pułkownik. — Głupcy jesteście! Mąci was ktoś dla swojej korzyści, a wy mu wierzycie! Ale mówię wam, że to się źle dla was skończy...
— My się ta nie boimy... My pisali komu należy... My i do samego cysorza do Petersburga trafimy. O, wej! A pan to zna? Ten „myntalik“ pan widzioł? Co? Nie zna pan? Bo jakby pan znał, toby ciapkę zdjon. Myśli pan, że to jak za pańszczyzny! — wystąpił naprzód wielki chłopisko, Ciacia, wskazując na przypięty do sukmany medal bronzowy.
Ciemna twarz pułkownika krwią się nalała, ujął laskę za gałkę, lecz w tej chwili podszedł doń z jednej strony Domański a z drugiej, Józio.
— A to psubraty!
— Ciemnota, głupota...
— Zapewne, zapewne! Ale do czego to dojdzie!
— Nie zrozumieliście wtedy. Nie o to chodziło mężowi... — zaczęła, tłumiąc łzy, Ramocka.
— Słuchajcie! — przerwał jej stanowczym głosem Józio. — wybijcie sobie bzdurstwa z głowy i idźcie do domów. Do lasu nie macie żadnego prawa się wtrącać. Co się wam służebno-