Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/178

Ta strona została przepisana.

dzie?“ „Nie bandzie!“ Żyd chodzi po zagrodzie, ogląda to i owo, widzi kamień pod chałupą. „Ładny macie kamień, gospodarzu, ładny kamień... A naco on wam?“ „Możebyś kupił żydzie, jeśli ci się lubuje? Sprzedam“. „Poco mi on?... A ile byście chcieli?“ — „A no, śtyry złote, jakbyś dał, tobym sprzedoł!“ — „Wziąć, bym może i wziął, bo mam drugi taki kamień pod wrotami, toby ładnie wyglądało... Ale opuśćcie coś, no, i odstawa wasza!“ „Opuścić — nie opuszczę, a z odstawą to się rozumie, przecie sam nie pójdzie, ani ty, żydzie, go nie poniesiesz!“ Targ w targ zapłacił żyd cztery złote. Chłop odwiózł kamień i żyda razem, bo... jakże można żyda „ostawić“, a kamień zabrać?... Komu go na miejscu oddać?... W tem sęk!
— Ha, ha! Sprytnie!
— Lepiej zdarzyło się raz w trzydziestym roku. Maszerowaliśmy... — zaczął pułkownik.
Tymczasem Kazio, Włodzio i Antoś stali przy oknie i przyglądali się szarej gromadzie, która wciąż tkwiła nieruchomo, jak posępne widmo, przed gankiem. Józio od czasu do czasu podnosił głowę z nad stołu i spoglądał również nieznacznie w tę stronę.
— Już rozchodzą się — westchnął nareszcie Antoś.
— Co oni w powstanie wyrabiali, psie krwie. Słyszałeś?... Mówił ci Jaś? Czego ich żałujesz? A rzeź galicyjska?... — oburzał się Włodzio.